translate me

wtorek, 23 października 2012

2. Tajwańskie kompromisy

Drugi dzień zaczął się wołaniem na lancz (tak, śpię tu wybornie).  I to jaki: w gronie pracowników fabryki. Okazali się trudni w rozróżnianiu i przemili w obejściu. Radośnie skonsumowaliśmy kleisty (i znów: niesłony, ale o tym już przestanę wspominać, toć to standard) ryż z tofu, zastawa metalowa, cóż, taka moda.

Po lanczu czas na owoc, a zatem: zakupy. Na chodniku pudła, w pudłach coś, co przypomina marakuje. Chcę kupić jedną, sprzedająca chce mi sprzedać kilogram, krakowskim (tajwańskim?) targiem kupuję pół kilograma; odchodząc zastanawiam się, czy to na pewno są marakuje. W supermarkecie momentami mniej apetycznie, ja szukam jogurtu, a tu... kura, a raczej to, co z niej zostało. Wyborna przekąska w postaci kurzych łap. Zakupy chciałam już skończyć, ale..
Po chwili niespodzianka: SMS informujący, iż wieczór spędzimy w filharmonii. Garderoba kompletna: szpilki, kiecki - nic mnie nie zaskoczy. Jedyne czego mi brakowało to rajstopy. Przeszukałam regały pełne rajstop w gwiazdy, imitujących pończochy, suwaki i inne bajery. Jako, że gładkich brak, poszłam na drugi dziś tajwański kompromis i w filharmonii postanowiłam zaprezentować nogi w gustownych kropeczkach. Coby od wspólfilharmoniującego w jeansach nie odstawać pozostałam w stroju szykownym, acz nieprzesadnie wytwornym. Odstawałam i tak, albowiem reszta sali przyszła w adidasach.


Chłopcy z wiedeńskiego chóru raczyli nas ćwierkaniem bite dwie godziny. Jeden w utworów, na potrzeby własne, nazwałam "stado małych piesków bierze kąpiel w nawiedzonym domu". 
Dobrze, że sponsor wieczoru (Szaf Wszystkich Szefów, później: SWS) wcześniej uraczył nas rekinem, ogórkami, ryżem i niesamowitą zupą imbirowo-rybną. Do tego mleczna herbata, która na początku przeraziła, ale później tylko zasłodziła na śmierć. Poza uprzejmościami wymieniliśmy też słodycze. My im śliwki w czekoladzie, oni nam ryżowe ciasto. Gest był miły, dopóki owego ciasta nie ujrzałam i zuchwale nie skosztowałam. Czerwono-biały glut smakował jak budyń, którego kucharzyna zapomniał posłodzić. W środku jednak cud. Mielone orzeszki z cukrem. Czuję, że Tajwan zaskoczy mnie jeszcze niejeden raz. 

rodzina w komplecie, w knajpie i ze mną

takie to music hall

daleko to nie zajdzie

 jednak marakuja :)


nóżeczki w kropeczki i na wiedeńskich chłopców

paskudnie pyszna niespodzianka


1 komentarz:

  1. Woooow, zapowiada się bardzo interesująco :) Zatem będę zaglądać :) Pozdrawiam, Magda

    OdpowiedzUsuń