translate me

piątek, 26 października 2012

4. pierwsze razy

Zanim przejdę do sedna: uważaj, jak chodzisz, bo możesz wdepnąć w zupę. Zupełnie pozbawiona metafor rada dla tajwańskich spacerowiczów. Mój but omal nie zrujnował komuś lanczu: foliówka wypełniona rosołem bez pardonu leżała na chodniku i czekała na swojego właściciela. Miski i kubki są zdecydowanie passe. 


Ale do rzeczy. W doświadczaniu nowych rzeczy ostatnie dwadzieścia cztery godziny wiodą zdecydowany prym. Zaczęło się od zapowiedzianego wcześniej sushi z ośmornicą. Zacne śniadanie zostało zjedzone w pośpiechu, gdyż lada chwila miałam sprawdzić się w roli pedagoga. Ja. Ja, która małe lubi tylko koty, a język angielski zna z seriali o seryjnych mordercach miałam uczyć kilkulatkę konwersować po międzynarodowemu. Bazując na niezwykle przydatnej czytance o budowaniu domku na drzewie przez dwie godziny spełniałyśmy  życzenie dziewczynkowego Taty, czyli Szefa Wszystkich Szefów. Sprytne dziecko znało jednak książeczki na pamięć i że czyta jedynie udawało. Na moje pytanie o rodzeństwo uraczono mnie opowieścią o a lot of sisters i sama nie wiem, co mam myśleć o jej braciach poznanych dnia poprzedniego.

Kolejna z ról, w którą przyszło mi się wcielić to kucharka. Wystawne przyjęcie dla jednej osoby (dla mnie), czyli restauracja typu shabu shabu: płacisz raz, zamawiasz rosół i gotujesz w nim co tylko wpadnie w oko i ręce. Do wyboru owoce morza, warzywa, mięsa, owoce, kiełki, pierożki, makarony i wiele innych rzeczy, których nazw nie dane było mi poznać. Perfekcyjne okazały się fasolki/orzeszki (do konsensusu gatunkowego ze współbiesiadującym nie doszliśmy) i sushi ze słodką posypką wieprzową (jak fatalnie brzmi, tak fantastycznie smakowało).
W ramach deseru nie omieszkałam wsadzić ciastka do fotanny z czekolady.
Podczas kolacji zapytano mnie, co sądzę o tajwańskich mężczyznach. Do głowy przychodziły mi tak głupie odpowiedzi, że elokwentnie nie udzieliłam właściwie żadnej. Poźniej zapytano mnie, co oglądała w Tajwanie moja siostra (która nigdy w Tajwanie nie była), skonfuzjowana już miałam zapchać usta kolejnym sushi, gdy oświeciło mnie, że pytający na myśli miał mą rodzicielkę, która - fakt - w Tajwanie była i pytającego poznała. I takie to właśnie toczyły się rozmowy. Może esperanto to jednak było jakieś wyjście?

Gdy weszliśmy do windy ta zaczęła piszczeć. W drodze do restauracji jej się to nie zdarzyło, co świadczy tylko o tym, ile zjedliśmy. Czas na spacer.

Lover's bridge, czyli romantyczna przystań nad oceanem. Oceanem! Wreszcie! To był jeden z moich punktów obowiązkowych, bom w życiu oceanu wcześniej nie ujrzała. Jedną z atrakcji jest hotel-gigant uformowany na kształt statku. Po opisie, że like Titanic, padło z mojej strony (jakże błyskotliwe) pytanie, czy tonie. Odpowiedź była entuzjastycznie twierdząca.

Na tym atrakcje miały się zakończyć. Miały, ale się nie zakończyły, bo przed fabryką stał skuter. W nowozakupionym kasku (konwersa, nie byle co) dosiadłam maszynę jako pasażer. Droga była pusta, na szczęście, bo do strachu, że spadnę, naprawdę nie potrzebowałam strachu, że ktoś mnie potrąci. Strach strachem, you only live once (chyba, że jesteś Bondem). Po kilku minutach pojazd prowadziłam. Po dziedzińcu, ale zawsze. I na tym pojeździe się nie skończyło. Fabryka ma piętra, a piętra mają aktrakcje: na jednym z nich na przykład dwunożną hulajnogę. Radość była wielka i została uwieczniona na zdjęciach, do podziwiania których w tym momencie zapraszam.

hulajcienogi i wnętrze Fabryki

shabu shabu

bez ogórka, a z posypką

fram taiwan with love, czyli najbardziej słodziaśne zdjęcie z Tajwanu

przystań z mostem w tle

tło z mostem w przystani ;)



2 komentarze:

  1. Cudnie się to czyta :) Zachęcam do przejżdżki na skuterze w szczycie komunikacyjnym w okolicach nocnego marketu. Wrażenia niezapmniane !

    OdpowiedzUsuń
  2. O Chrystusie Nazarejski, zaczynam "niemogęsiędoczekać" w stosunku do Twoich wpisów, masz REWELACJNY i lekki styl, czyta się to niepomiernie lepiej, niż wypociny - dajmy na to - premierówny. Zielenieję z zazdrości z powodu tajwańskiego papu. Mimo, że Azjaci kochają wieprzowinę, której nie jem, pewnie i tak byłabym wniebowzięta mogąc jeść to, co Ty :)

    OdpowiedzUsuń