Boga zabrali do innej dzielnicy. Była procesja, były fajerwerki, były tańce w wielkich kostiumach. Na koniec był ryż z wieprzowiną, grzybami i krewetkami (jednocześnie) ugotowany przez Prawdziwą Tajwańską Babcię.
Gdy bożka zabierali upał był niemiłosierny. Wcale to jednak nie przeszkadzało niektórym panienkom nosić puchowe kurtki. Koniec października wzięło sobie dziewczę do serca. Święto huczne, acz krótkie, więc pojechaliśmy podziwiać tajwańską architekturę. Grand Hotel jak wielki, tak chiński: budynek absolutnie nie w stylu zachodnich kolosów. Próżna i pragnąca luksusu część mego jestestwa zapłakała pod recepcją, że się zameldować nie może. I wyszła (wraz, oczywiście, z pozostałymi częściami mnie).
Lekcję pokory wzięliśmy w National Revolutionary Martyrs' Shrine, czyli w wolnym tłumaczeniu świątyni poległych. Dziwniej maszerujących żołnierzy, to jest gwardii honorowej, chyba nie ma. Za to bagnetami na broni wymachują wybornie. Polecam przekonać się o tym tutaj.
Najdziwniejsze miało jednak dopiero nadejść. I wcale nie był to koncert kwartetu saksofonowego. Ani miejsce, w którym się odbywał: kilkupiętrowy kościół z windą. Ani nawet trzeci (sic!) bis kwartetu. Ani fakt, że saksofonistki w trakcie koncertu postanowiły się przebrać.
Po koncercie poszliśmy na zupę. Zupę, która miała być mała, a gdy ją przyniesiono myślałam, że to waza. W środku makaron ryżowy w postaci długich nitek (pałeczkowe wyzwanie 0 : 1 ja) i pierożki z krewetkami. Ale najdziwniejsze były przystawki. Zaraz po miniogóreczkach, zjadłam świńskie ucho. Nie, żeby przypadkiem, nie żebym nie została poinformowana. Całkiem świadomie, zaraz po tym, jak zarzekałam się, że no way i nigdy. Uszy były lepsze, niż się spodziewałam, jednak to wcale nie znaczy, że było smaczne.
Tak, przekąski dziwne, ale za to coca-cola: z Bondem!
Gdy bożka zabierali upał był niemiłosierny. Wcale to jednak nie przeszkadzało niektórym panienkom nosić puchowe kurtki. Koniec października wzięło sobie dziewczę do serca. Święto huczne, acz krótkie, więc pojechaliśmy podziwiać tajwańską architekturę. Grand Hotel jak wielki, tak chiński: budynek absolutnie nie w stylu zachodnich kolosów. Próżna i pragnąca luksusu część mego jestestwa zapłakała pod recepcją, że się zameldować nie może. I wyszła (wraz, oczywiście, z pozostałymi częściami mnie).
Lekcję pokory wzięliśmy w National Revolutionary Martyrs' Shrine, czyli w wolnym tłumaczeniu świątyni poległych. Dziwniej maszerujących żołnierzy, to jest gwardii honorowej, chyba nie ma. Za to bagnetami na broni wymachują wybornie. Polecam przekonać się o tym tutaj.
Najdziwniejsze miało jednak dopiero nadejść. I wcale nie był to koncert kwartetu saksofonowego. Ani miejsce, w którym się odbywał: kilkupiętrowy kościół z windą. Ani nawet trzeci (sic!) bis kwartetu. Ani fakt, że saksofonistki w trakcie koncertu postanowiły się przebrać.
Po koncercie poszliśmy na zupę. Zupę, która miała być mała, a gdy ją przyniesiono myślałam, że to waza. W środku makaron ryżowy w postaci długich nitek (pałeczkowe wyzwanie 0 : 1 ja) i pierożki z krewetkami. Ale najdziwniejsze były przystawki. Zaraz po miniogóreczkach, zjadłam świńskie ucho. Nie, żeby przypadkiem, nie żebym nie została poinformowana. Całkiem świadomie, zaraz po tym, jak zarzekałam się, że no way i nigdy. Uszy były lepsze, niż się spodziewałam, jednak to wcale nie znaczy, że było smaczne.
Tak, przekąski dziwne, ale za to coca-cola: z Bondem!
skycola
procesja
marakuja w swoim naturalnym środowisku
grand hotel
national revolutionary martyrs shrine (1)
(2)
dalej już tylko góra
poza tym to truskawki równie słodkie jak kiełbaski
przebrane już saksofonistki
świńskie uszy obok ogórków
Boże, oni mają BUTY JAK SKINHEADZI! O_o Jak ja uwielbiam takie azjatyckie nowinki, teraz właśnie czytam książkę zatytułowaną "Płetwa rekina i syczuański pieprz". Szkoda, że nie o Tajwanie, a o Chinach. Fotki obłędne, hotel... o Chryste :D
OdpowiedzUsuń