translate me

sobota, 27 października 2012

3. pełnam jak świątynia

Ja przejadłam środę, a Internet posilił się pierwszą wersją notki; zatem oto trwa reinkarnacja postu.

Środę przywitała męczennica na bananie i nie mówię tu o sobie, męczennica całkiem bowiem była jadalna. Męczennica vel marakuja w asyście czekoladek piwo-mangowych. Przechińsko, choć kompozycja własna.
Do śniadania: akompaniament. Z zewnątrz dobiegło mnie "Do Elizy". Przedpołudnie, Beethoven, cóż za kraj na poziomie. Poziom okazała się trzymać śmieciarka, która w ten sposób obwieszczała swój przyjazd. 

Poszłam za ciosem, poziom również postanowiłam trzymać: makijaż. Superwodoodporny tusz, którego nie rusza nawet zwrotnikowy wilgotny. Klimat jedynie maskarę rozmiękcza, co zdecydowanie ułatwia jej zmywanie. Mniej różowo jest z podkładem, czego przykładem jest moja czasem różowa twarz. Każdy pretekst do zakupów jest dobry. Azymut: drogeria, a w drogerii promocja. 60-procentowa obniżka cen kremów BB była fantastyczna, dopóki nie okazała się być fałszywa. 

Szczęścia postanowiłam poszukać w sklepie z ubraniami. Ten, do którego weszłam nazywał się, jestem pewna, "Najbrzydsze Ubrania Świata" (ewentualnie "Stroje Peerelowsko-Cygańskie"). 
Zdecydowanie czas na lancz. Azja Azją, ale jedzmy dziś hamburgery. Amerykańskie kanapki w tajwańskim  stylu: z sosami chilli i z czarnego pieprzu - i jestem za globalizacją! Do tego kawa z miłą niespodzianką: zamiast cukru w minikubeczku była fruktoza. Wspaniały gest, który pomógł zagłuszyć wyrzuty sumienia po burgerze. I frytkach. I krążkach cebulowych.

Ale później - naprawdę - długo, długo nic.

Aż do nocnego marketu. Mnóstwo zapachów, czasem przyjemnych, częściej jednak nie. Śmierdzące tofu nazywa się tak nie bez powodu. Ominęłam najszerszym możliwym łukiem. Nie ominęłam natomiast straganu z owocami, na którym - we własnej owocowej osobie - pitaja. Środek smoczego owocu przypomina, zarówno kolorem, jak i konsystencją, gotowanego buraka. Smak buraczany bynajmniej nie był, trochę słodkie, trochę kwaśne, trochę kiwi. Czyli zupełnie inaczej niż kolejny element kolacji: kasztany, które smakują jak słodki bób i słodkie parówki, które fantastycznie przedstawiły się same: smakują jak slodkie parówki.

Nie, żebym tak próżniaczo spędziła dzień. Poza sklepami, straganami, budkami, restauracjami i kioskami weszłam tez do świątyni. Bogato zdobiona, ze świecami, ogromnymi kostiumami, w których paradują podczas świąt, kwiatami i jedzeniem (skąd wierni wiedzą, co bogowie lubią jeść?). W niedalekiej przyszłości zawitam do, ponoć, bardziej okazałych, wówczas poświęcę im więcej uwagi, miejsca i czasu.

ołtarz. ołtarz?

jedyne dotychczas zdjęcie, którego przedstawia jedzenie nieskonsumowane przeze mnie

kostium. uwaga: miejsce na oczy to brązowe półkole w okolicy "pasa"

słodkie parówki

hamburger, który lepiej smakował niż wyglądał

wreszcie!

a o tym jutro :-)

3 komentarze:

  1. Ooooo, jakżesz ja lubię to czytać :D

    OdpowiedzUsuń
  2. dla mnie jesteś boginią - blogerską, mogłaś coś chapnąć z tego ołtarza :)
    Świetnie opisujesz atrakcje tajwańskie, przeżywam jeszcze raz swoja ubiegłoroczną podróż !

    OdpowiedzUsuń
  3. Do - Mamania: Hmmm, oj we dwie to byście zaszalały

    OdpowiedzUsuń