translate me

wtorek, 30 października 2012

6. szczyty

Pewnego wieczoru przyszło mi zajrzeć do sklepu monopolowego, notabene jednego z niewielu. Dotarłszy do półek najwyższych, przynajmniej cenowo, poza whisky wartą tysiące, zobaczyłam też łóżko. I telewizor. Sklep okazał się jednocześnie domem. To był szczyt ekonomicznego wykorzystania powierzchni użytkowej.


Później czas przyszedł na inne - górskie - szczyty. Najpierw widziane z samochodu, z daleka, a później wcale. Mgła skutecznie wszystko zakryła. A szkoda, bo góry to nie byle jakie - jedna z nich to całkiem prawdziwy wulkan, który działa i wielkimi porami wypuszcza zapach iście tragiczny. Na jego zboczu - w otoczeniu horrorowo-jurajskim - budka, która do jedzenia szczególnie nie zachęcała. I właściwie to dobrze, bo nie okazała się restauracją, a wkulkanicznym mini-spa. Kamienne baseniki z gorącą, siarkową wodą o paskudnie charakterystycznym zapachu. Do kąpieli, mimo strachu o to, że moje perfumy znajdą fatalnego zastępcę, wlazłam i nie żałowałam. Na koniec masaż (wykonywany przez superfotel, bynajmniej nie człowieka) i dalej w drogę. 

Obiad musieliśmy niemalże złowić; ryby, skorupiaki i inne muszelki na nasz widok uciekały, niektóre ze strachu zmieniały nie tylko miski, w których się pławiły, lecz nawet i kolor. Pan Szef wskazał, które to zwierzątka mają żywot swój zakończyć i po chwili wybrańcy wylądowali na naszym stole. Wśród nich również krab. Krab polany był sosem, którym to okazały się być jego własne wnętrzności. Istnieje zatem uzasadnione ryzyko, iż zjadłam krabią kupę. Ryby zmieniające kolor również na talerzu pojawiły się w dwóch odsłonach: ugotowanej i całkiem surowej. Ciepłem niepotraktowana, o dziwo, okazała się lepsza. 
To był zdecydowanie najświeższy obiad, jaki przyszło mi jeść. A do tego plułam resztkami na stół jak rasowa Azjatka.

 Tajwan osiągnął też szczyt w improwizowaniu na temat hamburgera. Ten, który zamówiłam ostatnio nie dość, że nie miał kotleta, to pozbawiony został również bułki. Pieczywo zastąpił uformowany w krążek ryż, a   burgera właściwego mieszanka owoców morza. Czy to jeszcze można nazwać fast foodem?

Mistrzostwo próbowałam osiągnąć i ja, sukces odniosłam połowiczny. Pewnego wieczoru w fabryce urządziliśmy sobie niezobowiązujące spotkanie ze sportem i przegrałam kolejno w: bilard, koszykówkę, piłkarzyki i pingponga. Zakupy wychodzą mi zdecydowanie lepiej, o czym świadczy nabyty nie dalej jak wczoraj zestaw kosmetyków pewnej japońskiej firmy, który uszczuplił mój budżet o zaledwie kilkanaście złotych. To się nazywa talent.


prawda, że horrorowo?


siarkowe źródełko

ruchliwe jedzenie o 15:15

mniej ruchliwe jedzenie o 15:20

taki to ci wyszedł pejzaż


a tak w ogóle to... 



niedziela, 28 października 2012

5. uszy do góry

Boga zabrali do innej dzielnicy. Była procesja, były fajerwerki, były tańce w wielkich kostiumach. Na koniec był ryż z wieprzowiną, grzybami i krewetkami (jednocześnie) ugotowany przez Prawdziwą Tajwańską Babcię. 


Gdy bożka zabierali upał był niemiłosierny. Wcale to jednak nie przeszkadzało niektórym panienkom nosić puchowe kurtki. Koniec października wzięło sobie dziewczę do serca. Święto huczne, acz krótkie, więc pojechaliśmy podziwiać tajwańską architekturę. Grand Hotel jak wielki, tak chiński: budynek absolutnie nie w stylu zachodnich kolosów. Próżna i pragnąca luksusu część mego jestestwa zapłakała pod recepcją, że się zameldować nie może. I wyszła (wraz, oczywiście, z pozostałymi częściami mnie).

Lekcję pokory wzięliśmy w National Revolutionary Martyrs' Shrine, czyli w wolnym tłumaczeniu świątyni poległych. Dziwniej maszerujących żołnierzy, to jest gwardii honorowej, chyba nie ma. Za to bagnetami na broni wymachują wybornie. Polecam przekonać się o tym tutaj

Najdziwniejsze miało jednak dopiero nadejść. I wcale nie był to koncert kwartetu saksofonowego. Ani miejsce, w którym się odbywał: kilkupiętrowy kościół z windą. Ani nawet trzeci (sic!) bis kwartetu. Ani fakt, że saksofonistki w trakcie koncertu postanowiły się przebrać.


Po koncercie poszliśmy na zupę. Zupę, która miała być mała, a gdy ją przyniesiono myślałam, że to waza. W środku makaron ryżowy w postaci długich nitek (pałeczkowe wyzwanie 0 : 1 ja) i pierożki z krewetkami. Ale najdziwniejsze były przystawki. Zaraz po miniogóreczkach, zjadłam świńskie ucho. Nie, żeby przypadkiem, nie żebym nie została poinformowana. Całkiem świadomie, zaraz po tym, jak zarzekałam się, że no way i nigdy. Uszy były lepsze, niż się spodziewałam, jednak to wcale nie znaczy, że było smaczne.

Tak, przekąski dziwne, ale za to coca-cola: z Bondem!


skycola

procesja

marakuja w swoim naturalnym środowisku

grand hotel

national revolutionary martyrs shrine (1)

(2)


dalej już tylko góra

poza tym to truskawki równie słodkie jak kiełbaski

przebrane już saksofonistki


świńskie uszy obok ogórków

sobota, 27 października 2012

3. pełnam jak świątynia

Ja przejadłam środę, a Internet posilił się pierwszą wersją notki; zatem oto trwa reinkarnacja postu.

Środę przywitała męczennica na bananie i nie mówię tu o sobie, męczennica całkiem bowiem była jadalna. Męczennica vel marakuja w asyście czekoladek piwo-mangowych. Przechińsko, choć kompozycja własna.
Do śniadania: akompaniament. Z zewnątrz dobiegło mnie "Do Elizy". Przedpołudnie, Beethoven, cóż za kraj na poziomie. Poziom okazała się trzymać śmieciarka, która w ten sposób obwieszczała swój przyjazd. 

Poszłam za ciosem, poziom również postanowiłam trzymać: makijaż. Superwodoodporny tusz, którego nie rusza nawet zwrotnikowy wilgotny. Klimat jedynie maskarę rozmiękcza, co zdecydowanie ułatwia jej zmywanie. Mniej różowo jest z podkładem, czego przykładem jest moja czasem różowa twarz. Każdy pretekst do zakupów jest dobry. Azymut: drogeria, a w drogerii promocja. 60-procentowa obniżka cen kremów BB była fantastyczna, dopóki nie okazała się być fałszywa. 

Szczęścia postanowiłam poszukać w sklepie z ubraniami. Ten, do którego weszłam nazywał się, jestem pewna, "Najbrzydsze Ubrania Świata" (ewentualnie "Stroje Peerelowsko-Cygańskie"). 
Zdecydowanie czas na lancz. Azja Azją, ale jedzmy dziś hamburgery. Amerykańskie kanapki w tajwańskim  stylu: z sosami chilli i z czarnego pieprzu - i jestem za globalizacją! Do tego kawa z miłą niespodzianką: zamiast cukru w minikubeczku była fruktoza. Wspaniały gest, który pomógł zagłuszyć wyrzuty sumienia po burgerze. I frytkach. I krążkach cebulowych.

Ale później - naprawdę - długo, długo nic.

Aż do nocnego marketu. Mnóstwo zapachów, czasem przyjemnych, częściej jednak nie. Śmierdzące tofu nazywa się tak nie bez powodu. Ominęłam najszerszym możliwym łukiem. Nie ominęłam natomiast straganu z owocami, na którym - we własnej owocowej osobie - pitaja. Środek smoczego owocu przypomina, zarówno kolorem, jak i konsystencją, gotowanego buraka. Smak buraczany bynajmniej nie był, trochę słodkie, trochę kwaśne, trochę kiwi. Czyli zupełnie inaczej niż kolejny element kolacji: kasztany, które smakują jak słodki bób i słodkie parówki, które fantastycznie przedstawiły się same: smakują jak slodkie parówki.

Nie, żebym tak próżniaczo spędziła dzień. Poza sklepami, straganami, budkami, restauracjami i kioskami weszłam tez do świątyni. Bogato zdobiona, ze świecami, ogromnymi kostiumami, w których paradują podczas świąt, kwiatami i jedzeniem (skąd wierni wiedzą, co bogowie lubią jeść?). W niedalekiej przyszłości zawitam do, ponoć, bardziej okazałych, wówczas poświęcę im więcej uwagi, miejsca i czasu.

ołtarz. ołtarz?

jedyne dotychczas zdjęcie, którego przedstawia jedzenie nieskonsumowane przeze mnie

kostium. uwaga: miejsce na oczy to brązowe półkole w okolicy "pasa"

słodkie parówki

hamburger, który lepiej smakował niż wyglądał

wreszcie!

a o tym jutro :-)

piątek, 26 października 2012

4. pierwsze razy

Zanim przejdę do sedna: uważaj, jak chodzisz, bo możesz wdepnąć w zupę. Zupełnie pozbawiona metafor rada dla tajwańskich spacerowiczów. Mój but omal nie zrujnował komuś lanczu: foliówka wypełniona rosołem bez pardonu leżała na chodniku i czekała na swojego właściciela. Miski i kubki są zdecydowanie passe. 


Ale do rzeczy. W doświadczaniu nowych rzeczy ostatnie dwadzieścia cztery godziny wiodą zdecydowany prym. Zaczęło się od zapowiedzianego wcześniej sushi z ośmornicą. Zacne śniadanie zostało zjedzone w pośpiechu, gdyż lada chwila miałam sprawdzić się w roli pedagoga. Ja. Ja, która małe lubi tylko koty, a język angielski zna z seriali o seryjnych mordercach miałam uczyć kilkulatkę konwersować po międzynarodowemu. Bazując na niezwykle przydatnej czytance o budowaniu domku na drzewie przez dwie godziny spełniałyśmy  życzenie dziewczynkowego Taty, czyli Szefa Wszystkich Szefów. Sprytne dziecko znało jednak książeczki na pamięć i że czyta jedynie udawało. Na moje pytanie o rodzeństwo uraczono mnie opowieścią o a lot of sisters i sama nie wiem, co mam myśleć o jej braciach poznanych dnia poprzedniego.

Kolejna z ról, w którą przyszło mi się wcielić to kucharka. Wystawne przyjęcie dla jednej osoby (dla mnie), czyli restauracja typu shabu shabu: płacisz raz, zamawiasz rosół i gotujesz w nim co tylko wpadnie w oko i ręce. Do wyboru owoce morza, warzywa, mięsa, owoce, kiełki, pierożki, makarony i wiele innych rzeczy, których nazw nie dane było mi poznać. Perfekcyjne okazały się fasolki/orzeszki (do konsensusu gatunkowego ze współbiesiadującym nie doszliśmy) i sushi ze słodką posypką wieprzową (jak fatalnie brzmi, tak fantastycznie smakowało).
W ramach deseru nie omieszkałam wsadzić ciastka do fotanny z czekolady.
Podczas kolacji zapytano mnie, co sądzę o tajwańskich mężczyznach. Do głowy przychodziły mi tak głupie odpowiedzi, że elokwentnie nie udzieliłam właściwie żadnej. Poźniej zapytano mnie, co oglądała w Tajwanie moja siostra (która nigdy w Tajwanie nie była), skonfuzjowana już miałam zapchać usta kolejnym sushi, gdy oświeciło mnie, że pytający na myśli miał mą rodzicielkę, która - fakt - w Tajwanie była i pytającego poznała. I takie to właśnie toczyły się rozmowy. Może esperanto to jednak było jakieś wyjście?

Gdy weszliśmy do windy ta zaczęła piszczeć. W drodze do restauracji jej się to nie zdarzyło, co świadczy tylko o tym, ile zjedliśmy. Czas na spacer.

Lover's bridge, czyli romantyczna przystań nad oceanem. Oceanem! Wreszcie! To był jeden z moich punktów obowiązkowych, bom w życiu oceanu wcześniej nie ujrzała. Jedną z atrakcji jest hotel-gigant uformowany na kształt statku. Po opisie, że like Titanic, padło z mojej strony (jakże błyskotliwe) pytanie, czy tonie. Odpowiedź była entuzjastycznie twierdząca.

Na tym atrakcje miały się zakończyć. Miały, ale się nie zakończyły, bo przed fabryką stał skuter. W nowozakupionym kasku (konwersa, nie byle co) dosiadłam maszynę jako pasażer. Droga była pusta, na szczęście, bo do strachu, że spadnę, naprawdę nie potrzebowałam strachu, że ktoś mnie potrąci. Strach strachem, you only live once (chyba, że jesteś Bondem). Po kilku minutach pojazd prowadziłam. Po dziedzińcu, ale zawsze. I na tym pojeździe się nie skończyło. Fabryka ma piętra, a piętra mają aktrakcje: na jednym z nich na przykład dwunożną hulajnogę. Radość była wielka i została uwieczniona na zdjęciach, do podziwiania których w tym momencie zapraszam.

hulajcienogi i wnętrze Fabryki

shabu shabu

bez ogórka, a z posypką

fram taiwan with love, czyli najbardziej słodziaśne zdjęcie z Tajwanu

przystań z mostem w tle

tło z mostem w przystani ;)



wtorek, 23 października 2012

2. Tajwańskie kompromisy

Drugi dzień zaczął się wołaniem na lancz (tak, śpię tu wybornie).  I to jaki: w gronie pracowników fabryki. Okazali się trudni w rozróżnianiu i przemili w obejściu. Radośnie skonsumowaliśmy kleisty (i znów: niesłony, ale o tym już przestanę wspominać, toć to standard) ryż z tofu, zastawa metalowa, cóż, taka moda.

Po lanczu czas na owoc, a zatem: zakupy. Na chodniku pudła, w pudłach coś, co przypomina marakuje. Chcę kupić jedną, sprzedająca chce mi sprzedać kilogram, krakowskim (tajwańskim?) targiem kupuję pół kilograma; odchodząc zastanawiam się, czy to na pewno są marakuje. W supermarkecie momentami mniej apetycznie, ja szukam jogurtu, a tu... kura, a raczej to, co z niej zostało. Wyborna przekąska w postaci kurzych łap. Zakupy chciałam już skończyć, ale..
Po chwili niespodzianka: SMS informujący, iż wieczór spędzimy w filharmonii. Garderoba kompletna: szpilki, kiecki - nic mnie nie zaskoczy. Jedyne czego mi brakowało to rajstopy. Przeszukałam regały pełne rajstop w gwiazdy, imitujących pończochy, suwaki i inne bajery. Jako, że gładkich brak, poszłam na drugi dziś tajwański kompromis i w filharmonii postanowiłam zaprezentować nogi w gustownych kropeczkach. Coby od wspólfilharmoniującego w jeansach nie odstawać pozostałam w stroju szykownym, acz nieprzesadnie wytwornym. Odstawałam i tak, albowiem reszta sali przyszła w adidasach.


Chłopcy z wiedeńskiego chóru raczyli nas ćwierkaniem bite dwie godziny. Jeden w utworów, na potrzeby własne, nazwałam "stado małych piesków bierze kąpiel w nawiedzonym domu". 
Dobrze, że sponsor wieczoru (Szaf Wszystkich Szefów, później: SWS) wcześniej uraczył nas rekinem, ogórkami, ryżem i niesamowitą zupą imbirowo-rybną. Do tego mleczna herbata, która na początku przeraziła, ale później tylko zasłodziła na śmierć. Poza uprzejmościami wymieniliśmy też słodycze. My im śliwki w czekoladzie, oni nam ryżowe ciasto. Gest był miły, dopóki owego ciasta nie ujrzałam i zuchwale nie skosztowałam. Czerwono-biały glut smakował jak budyń, którego kucharzyna zapomniał posłodzić. W środku jednak cud. Mielone orzeszki z cukrem. Czuję, że Tajwan zaskoczy mnie jeszcze niejeden raz. 

rodzina w komplecie, w knajpie i ze mną

takie to music hall

daleko to nie zajdzie

 jednak marakuja :)


nóżeczki w kropeczki i na wiedeńskich chłopców

paskudnie pyszna niespodzianka


poniedziałek, 22 października 2012

1. confused u konfucjusza

Jest Tajwan, jest fabryka, jestem w niej i ja: czas zacząć działać poprzez (zapewne) superszybki Internet. Superszybko i regularnie, jak na razie, to połączenie się zrywa, ale niech nie stanie to mi na drodze.

Zaczęło się już w samolocie, kiedy czterysta kilometrów przed metą poczyniono przygotowania do lądowania. Mała plama na mapie okazała się pokaźnym lądem. Zaskakująco niedeszczowym, nieprzesadnie gorącym - dobry początek.

Przywitana przez Pana Szefa Dzięki Któremu Tu Jestem (później: Pan Szef) następującą obserwację poczyniłam: Tajwańczycy niechętnie wyciągają rękę na przywitanie, jednak gdy już to nastąpi, gest jest zaskakująco pewny. Pan Szef mówi po angielskochińsku, czyli po angielsku, ale słyszę chiński. Fascynujące, aczkolwiek życia nie ułatwia. 

Mieszkanie Nad Fabryką trąci chłodkiem, bynajmniej nie myszką. Znajduje się, oczywiście, na ostatnim piętrze fabryki, fabryka natomiast znajduje się w Wugu. Co znaczy Wugu nie wiadomo, ale można zalożyć, że znaczy fabryki, bo nic innego tu właściwie nie ma. Szybki unpack (rozpakowywanie brzmi zbyt rozwlekle) i pierwsze zakupy. Sprzedawcy - w przeciwieństwie do Pana Szefa - po angielsku nie mówią wcale. Poluję na pitaję, dostaję banany. Do pomidorków koktajlowych dołączona jest przyprawa; myślę: super, próbuję: cukier. 
Piwo za to ma smak mango, kiwi i ananasa, a kanapki formę sushi-podobną. 

Dzień krótki, bo obdarty z wieczora: o dwudziestej zaległam w nadfabrycznym łożu dając się pokonać wielogodzinnej podróży i abonamentowi na seriale. Za to jutro... Jutro to będzie zupełnie inna sprawa.

Siesie (znaczy dziękuję i zupełnie inaczej się to pisze)


 kanapka, sushi - jak zwał tak zwał. w środku ryż, algi, tuńczyk i ani grama soli.







na koniec śliwka, która składa się głównie z pestki i intensywnego, słodko-kwaśnego smaku.


Follow my blog with Bloglovin